cyklomaniacy-passeig-gracia

Hiszpańska robota, czyli trening z CC Gracia

W rewanżu, opowieść o maniakach w wydaniu katalońskim, czyli trening z CC Gracia.

Po mocnym ryserczu w Internetach i nawet zapisaniu się do grupy kolarskiej na jakimś barcelońskim meet-up’ie trafiam na stronę Klubu Kolarskiego Gracia, gdzie oczywiście żadnego słowa po angielsku nie znajduję, ale na szczęście cyfry są arabskie, a nazwa ulic pokrywa się z tymi na mapach, więc odkrywam, że należy być o 8.00 w sobotę na skwerze przy Passeig de Gracia. Jak niektórzy już wiedzą rosną tam platany, więc pojechałem prawie jak na nasze… Kasztany. Oczywiście, mimo iż miejsce zbiórki jest 600m od mojego lokum, spóźniłem się 5 minut, ale widzę grupa stoi. Na oko 70 cyklistów i cyklistek (w końcu to Dzień Kobiet). Zdecydowana większość w strojach klubowych. Rowery od wypasów do totalnych złomów, czyli przekrój jak u nas.

8.10 ruszamy. Jadę pokornie (jak owca) w grupie, ktoś tam do mnie zagaduje chyba po katalońsku, ja na to że „nie paniemaju”, w końcu podjeżdża Pan na oko pod 60tkę, uśmiechnięty i po angielsku zagaduje co i jak. No to mu tłumaczę, a o na to że ma kolegów/współpracowników w Polsce (w Katowicach), opowiada o klubie (rok założenia 1941 czyli kawał historii), panujących zasadach i tej trasie (co tydzień jeżdżą inną ogłoszoną wcześniej w internecie trasą i dzielą się na 3-4 grupy ze względu na poziom prezentowany i aspirowany http://www.ccgracia.org). Póki co jedziemy razem, po drodze przejeżdżamy przez punkt, gdzie dołącza kolejnych 15-20 osób. Niestety jak stwierdziłem, wyjazd na drogę poza miastem (szeroko rozumianą aglomerację barcelońską) zajmuje nam… godzinę. W tym czasie przejeżdżamy 26km, mijając około 250 skrzyżowań ze światłami, z czego jakieś 2/3 na czerwonym. Jak wyjaśnia miły pan, policja przymyka oko i jest dla kolarzy pobłażliwa. Ja mu na to że w Polsce też… kiedyś tak było. Ruch na szczęście niezbyt duży. Wesoły towarzysz mówi, że jestem chyba pierwszym Polakiem na ich klubowym treningu, choć CC Gracia słynie ze swego międzynarodowego charakteru i że członkami klubu są Anglicy, Amerykanie, Holendrzy, Kanadyjczycy, Francuzi, Niemcy i nawet jakiś Argentyńczyk. Od słowa do słowa i okazuje się, że mój „opiekun” jest lekarzem i to hematologiem. Od razu się ucieszyłem i pomyślałem, że jestem w dobrych rękach!

Wyjeżdżamy za miasto i tu mi mówi że to właśnie tu trening zaczyna nabierać tempa. Nie kłamał. Wkrótce oczom mym ukazuje się morze, marina i w ogóle piękne widoki. Droga wije się wzdłuż brzegu raz w górę, raz w dół. Samochody, o dziwo, trąbią, a wkurzeni południowcy dają upust swym temperamentom wytykając środkowy palec, gdy w końcu uda im się grupę wyprzedzić. Cyklomaniacy, nie pozostają im dłużni. Czyli czuję się jak w Polsce tylko „gęguła” i widoki inne.

Na podjazdach co bardziej ambitni naciągają grupę, która rozciąga się na dobre kilkaset metrów. Staram się bronić honoru biało-czerwonych i trzymać przodu i na górę wjeżdżam w pierwszej grupce na około 10tej pozycji. Niestety, po zjeździe do poziomu morza, następuje kolejny podjazd i wtedy odjeżdża grupka 6 ludzi. Żadnych skoków zza pleców, żadnego rantowania (a lekko od morza zawiewa), żadnych podwójnych, po prostu wszystko rozgrywa się z tak zwanego tempa. Na szczycie tego około 2,5 km podjazdu jadę w drugiej grupce ze stratą jakichś 100m do prowadzącej szóstki. Kolejny zjazd i z ulgą widzę, że „uciekinierzy” zjeżdżają spokojnie na stację benzynową Repsol (nie mylić z Lukoil). My za nimi i tam wszyscy grzecznie czekają aż się grupa zjedzie. Patrzę na licznik – przejechany dystans to 46km. Po kilku minutach ruszamy dalej. Ja znowu jak owca, ale widzę, że na jednym z pierwszych rond jakaś około 20 osobowa grupa pojechała prosto. Inna, nieco większa, a ja z nimi w prawo. Po 10km jazdy po niemiłym, ciągle wznoszącym się terenie (a może to rezultat zaginania się na wcześniejszych  podjazdach…) z ulgą widzę, że wjeżdżamy do miasteczka i tam wszyscy (czyli grupa circa 35-40 osób) zajeżdża do baru, gdzie następuje tzw. „popas” trwający… 50min. Kanapki, batony, banany, kawa (bez mleka), izotoniki, cola, czyli dla każdego coś miłego. Prawdziwy kofibrejk. I tylko dziwię się że wszyscy siedzą wewnątrz, podczas, gdy słonko przygrzewa i temperatura wzrasta do 18 stopni Celsjusza. Ponieważ „mojego” doktora w tej grupie nie ma, to siadam na słonku i zażywam sunshining’u zdejmując i upychając po kieszeniach zbędne części garderoby kolarskiej. W końcu dupska zwlekli i ruszają. No to ja za nimi, ale szybko orientuję się, że jedziemy inną drogą. Poczucia ulgi dostarcza mi drogowskaz (niestety bez liczby kilometrów) z kierunkiem Barcelona. Niestety, po jakichś 5ka’em’ach, zjeżdżamy z tej szosy w boczną w prawo, która okazuje się drogą 1000 i jednego zakrętów wijących się wśród drzew i krzewów. I jakoś tak ciężko, choć niby nie widać żeby było pod górę. Nawiązuję kontakt z jakimś „młodym wycieniowanym”, który mówi po angielsku i na pytanie ile jeszcze do Barcelony mówi mi, że około godziny (ech, to południowe poczucie czasu). Na pytanie gdzie reszta grupy mówi że “these fast guys went to Vilanova and these slow returned back home”. To wszystko działo się na owym Repsolu i zaczynam mocno żałować, że nie trzymałem się swego doktorka. Pewnie byłbym już koło kwatery. A może nie?…

Najwyraźniej trafiłem do grupy tzw. średniaków. Tempo na szczęście było w miarę ludzkie, ale ja bez kasy, której w pośpiechu nie zabrałem, więc na popasie po chrześcijańsku stosowałem ostry post. Na rondzie niespodziewany postój. Czekamy około 10 minut, aż ta cała około 35cio osobowa grupa się zjedzie. Ruszamy i nagle, ni stąd ni zowąd oczom mym ukazuje się płaska nizina położona jakieś… 350m poniżej nas. Przestałem się dziwić, że ostatnie 20km było takie ciężkie. Około 4km ostrego zjazdu i lądujemy w miejscowości Gava, czyli na obrzeżach Barcelony tam gdzie de facto rozpoczął się trening. Drogę rozpoznaję, ale żebym pamiętał jak przejechać przez Barcelonę, żeby trafić do centrum… No way! Grupa jedzie, co chwila ktoś żegna się i odbija najkrótszą drogą do domu, a ja w panice, zapytuję pewnej blondynki, która mi na Hiszpankę w żaden sposób  nie wygląda czy mówi po angielsku. Mówi, i od razu słychać, że to jej ojczysty język. Pytam czy wie czy ktoś jedzie na Gracia, czyli miejsce zbiórki, a ona – Kanadyjka – mi na to, że ona, bo mieszka niedaleko, ale oni tu jeszcze z paroma osobami odbijają w lewo by zrobić jeszcze jeden podjazd. Serdecznie podziękowałem. Szukam dalej. Pytam następną dziewczynę. Strzał w 10tkę. Amerykanka. Pół roku temu przeprowadziła się do Barcelony. Pisze artykuły o kolarstwie i bieganiu. Zna miasto na tyle by dotrzeć do centrum, mimo iż był jest to jej pierwszy klubowy trening. Wybrała CC Gracia na swój klub z około 15 jakie sa w Barcelonie! Szczęśliwie odprowadza mnie na skrzyżowanie Gracia i Diagonal, a stąd mam już tylko 500m.

O 14.30, czyli po 6 i pół godziny (4 godz. 40 min. jazdy), 119km i 1250m przewyższenia, głodny i spragniony wracam do rodziny. Jestem lekko spóźniony, bo zapowiadałem powrót na… 11.30. No ale jak się okazało Barcelońskie Maniaki to nie to samo co nasze łódzkie, nawet wliczając w to biesiadę u Fredy czy piwo u Jacusia.

Bardzo ciekawe doświadczenie, a kultury kolarskiej, oraz stylu i sposobu jazdy możemy się jeszcze długo od nich uczyć.

foto: Wikipedia