Kolarstwo nieromantyczne. MP Osiek 2020.

Dzwonek telefonu budzi mnie o 6 rano. Wstaję zaspany, uchylam drzwi balkonu i od razu je zamykam uderzony falą zimna. Przecieram powieki, patrzę za okno i nie wierzę własnym oczom. To nie może być prawda. Pada. Nie, leje deszcz. Jest 10 stopni. Wczoraj świeciło słońce. Wracam do łóżka.

Znów wstaję, idę zrobić kawę. Wszyscy w domu śpią. Woda hałasuje w czajniku, a w mojej głowie pustka. Sprawdzam telefon, może Emil napisał że nie jedzie… Nic nie napisał. Czyli o 7 pod autem.

Zmieniam koła na alusy, „carbonit” nie hamuje w deszczu. Ubieram się i schodzę na dół. Pakujemy auto i w milczeniu jedziemy na start. Wycieraczki pracują, Emil zaczyna rozkminiać opłatę startową – jeszcze nie zapłacił, może nie warto. Na miejscu dużo kolarzy, biuro działa jak należy, atmosfera mimo pogody dość wesoła. Patrzymy spod namiotu na padający deszcz i powoli dostajemy głupawki. Za 10 minut nasz start, nie przejechaliśmy nawet metra rozgrzewki. Zaczynamy się śmiać na głos. Wchodzi Przemek Niemiec i rzuca żart o tenisistach którzy się boją deszczu. No dobra, idziemy się rozgrzać.

Dojeżdżam na linię startu, stoję na samym końcu. Kiedy sędzia daje sygnał ja akurat szamoczę się z kurtką. Ktoś ją bierze, ktoś mnie pcha, nie mogę wpiąć bloków. Gonię grupę, jestem już cały mokry. Niezły początek.

Przejeżdżamy pierwszy raz linię start/meta, wjeżdżamy na rundę, grupa się rozpędza. Spodziewam się ataków jednak te nie następują. Ponad 40 kolarzy ma duży respekt do trasy i warunków, pierwsze 30km przejeżdżamy spokojnie i odpowiedzialnie. Wszyscy jadą bardzo dobrze technicznie, nie ma dziwnych akcji więc stres powoli mija. Pierwsze okrążenie jest ewidentnie zapoznawcze.

Druga runda idzie już szybciej. Początkowy „kołek w nodze” puszcza, jestem dogrzany więc mogę jechać. Zaczyna się klasyczna zabawa w kolarstwo, zgodnie z przewidywaniami selekcja następuje od tyłu. Nie mam odwagi nadawać tempa grupie więc jadę w środku, czasem na ogonie, przez co kilka razy muszę ostro spawać. Z końcem rundy zostaje nas połowa.

Kolejny raz jedziemy pod górę. Najtrudniejszy podjazd mocno wchodzi w nogi. Odjeżdża zawodnik z Ośki, początkowo nikt nie goni, faworyci oglądają się na siebie. Nieustanne ataki i próby przeskoku nie mają odpowiedniej mocy. Mija trzecia runda ale już czuję że na czwartej
będzie się działo. Nogi zaczynają boleć.

Zostało 30km do mety. Jedziemy równo i mocno, czekam na decydujący podjazd. Już wiem że nie zareaguję na mocny atak. Muszę jechać swoje. Tak też się dzieje. Faworyci nadają za mocne tempo, grupa się dzieli i rozciąga. Podjazd wjeżdżamy w trzech z nadzieją na udaną pogoń. Idziemy w trupa, po zmianach, wydaje się że mamy uciekinierów na wyciągnięcie ręki, jednak grupa przed nami na przemian przyspiesza i zwalnia. Kolejny podjazd i nie możemy już gonić, nie mamy sił. Ktoś z wozu technicznego oferuje bidon, biorę go jednak wyślizguje się z moich zmarzniętych rąk. Drugiego nie dostanę, wóz pojechał za odjeżdżającą czołówką. Od tej pory pracujemy równo, niepotrzebnie mocno, żeby dojechać do mety. Tempo z przodu powoduje że dołącza do nas dwóch
zawodników. Jedziemy w pięciu, zostało już tylko kilka kilometrów.

Czas płynie szybko, daję mocniejszą zmianę ale widzę że koledzy szykują się na finisz. Ustawiam się na trzeciej pozycji, wiem że nic nie wygram ale każdy z nas będzie się ścigał do końca. Pokonujemy mokre rondo trochę za wolno, pierwszy odjeżdża, kolega przede mną goni, w zakręt na finisz wchodzę blisko na kole. Zaczynam podjazd po kostce tak mocno jak potrafię, kątem oka widzę że wszyscy idziemy w trupa, wyprzedzam drugiego jednak ktoś mnie dogania po lewej. Finiszujemy w mgnieniu oka, nie dochodzę pierwszego z grupy ale też nikt mnie nie wyprzedza. Dziękujemy sobie za pracę. Naprawdę w porządku ludzie. Na mecie czeka rodzina, wracam z nimi owinięty kocem, zziębnięty i obolały, ale szczęśliwy.

Teraz kiedy siedzę w ciepłym pokoju i klepię w klawiaturę to wszystko wydaje mi się całkiem zabawne. Cała ta gadka o przygodzie itd. Ale prawda jest taka że to nie było kolarstwo przygodowe. Przygody są na gravelowych wyrypach czy wyprawach w góry. To też nie kolarstwo ekstremalne, bo peleton jechał odpowiedzialnie a organizatorzy przygotowali wszystko perfekcyjnie.

Już wiem. To było kolarstwo nieromantyczne.