Calpe Catharsis
Tegoroczna zima była wyjątkowo łagodna. Pod znakiem zapytania stanęły wszelkie kolarskie przygotowania, które zakładały wyjazd poza Polskę. No bo po co wydawać kasę na jakieś egzotyczne miejsca, kiedy można spędzić czas w naszym niewiele mniej egzotycznym Sralpe? I choć początkowo przyklasnąłem tej idei, postanowiłem jednak sprawdzić jak naprawdę jest w tej mitycznej krainie, która stało się punktem odniesienia (pozytywnym i negatywnym) dla krajowych Cyklomaniaków. Wybrałem się do Calpe.
Decyzja była bardzo spontaniczna. Jeden e-mail z informacją o wolnym miejscu, szybka akcja z biletami i już byłem lżejszy o kilkanaście stówek. Po paru dniach, kiedy pakowałem walizki, rozkręcałem rower i drukowałem karty pokładowe, w mojej głowie echem odbijało się pytanie: czy w ogóle warto? Racjonalna (czyt. skąpa) strona mojej osobowości podpowiadała: nie warto, bez sensu, przecież u nas jest całkiem ładnie, da się jeździć, no i towarzystwo sprawdzone. Jednak klamka już zapadła, bilety kupione, miejsce zaklepane, więc trzeba jechać i przyjąć los z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Daruję Wam szczegóły dotyczące przygotowań, lotu itd. Dla mnie jest to etap stresujący i męczący, więc wolę skoncentrować się na sednie, czyli samej Hiszpanii, która przywitała mnie… deszczem! O zgrozo, w Krakowie 21st. i słońce, w Alicante 12st. i deszcz? Nie, to nie może być prawda. Gdy w końcu dotarłem do Calpe, była godzina 21, a ja czułem się zmarznięty, głodny i zmęczony. Tymczasem w Sralpe full lampa. Mimo zapewnień moich nowych znajomych i zarazem współlokatorów, którzy spędzili na miejscu 2 miesiące, o przedziwnej i zapewne krótkotrwałej anomalii pogodowej, poranek następnego dnia powitał mnie ciężkimi chmurami. Załamka. No ale skoro przeleciałem pół Europy to przecież nie będę siedział w domu. Ubrałem się solidnie i wybrałem się na pierwszą przejażdżkę zapoznawczą. Mój kompan po kliku chwilach przeciął szytkę, więc wycieczkę kontynuowałem samotnie. Niezły początek.
Miłe złego początki? Nie nie, w tym przypadku było dokładnie odwrotnie. Hiszpania postanowiła urządzić mi chłodne powitanie, ale to tylko po to, by jeszcze spotęgować efekt szoku, którego doznałem przez resztę wyjazdu. Po samotnej wycieczce pierwszego dnia nabyłem pierwszych spostrzeżeń. Samo Calpe to nic innego jak śródziemnomorski kurort z dostępem do morza. I tyle. Jeśli ktoś wybiera się tam bez roweru, to albo lubi nic nie robić, albo pasjonuje się spędzaniem czasu z niemieckimi emerytami. Owszem, jedzenie jest smaczne, widoczki ładne, można przejść się na górkę (Penyal d’Ifac), a owoce morza same proszą się o zjedzenie. Jednak dla osób aktywnych prawda wygląda tak, że tam po prostu nic się nie dzieje. Całe szczęście sytuacja zmienia się zasadniczo, kiedy uzbroisz się w dwa koła i wyjedziesz za miasto.
Cyklomaniacy, nie ma sensu się oszukiwać. Choćbyśmy nie wiem jak bardzo wierzyli w to, że nasze Sralpe jest fajne, to jednak Calpe jest fajniejsze. Kolarsko – pod każdym względem. KAŻDYM. Już wiem, czemu to jest mekka zapalonych szosowców. Wybierając to miejsce, masz prawie nieskończoną możliwość jeżdżenia dokładnie tak, jak sobie tego akurat życzysz. Chcesz górki – proszę bardzo, tęsknisz do jazdy po płaskim – jedziesz wzdłuż wybrzeża, wiatr i ranty – kilka kilometrów dalej, długie łagodne podjazdy – godzina drogi od miasta, sztajfy ponad 20% – w miasteczku obok są te najbliższe. Do wyboru, do koloru, możesz godzinami upajać się dokładnie tym, czego zapragniesz. Dodaj do tego świetne asfalty, doskonale poprowadzone szlaki, kultowe miejscówki, gwarantowaną pogodę, pyszną kawę, kulturalnych kierowców, świetną ekipę (pozdrawiam!)… To wszystko robi wrażenie, ale uwierzcie mi, że nic nie przebija widoczków. Wyłaniające się zza zakrętów, schowane za przewyższeniami, ukryte między wąwozami, wyczekiwane podczas porannych zbiórek – pejzaże są tym, co najbardziej pozostaje w pamięci. To jest po prostu nie do opisania. Jeździłem godzinami prawie nie czując głodu i pragnienia, bo jeździłem „na widoczkach”. Całość tworzy nieludzkie wręcz combo, powoduje że jeździsz po 150-200km dziennie i nie możesz przestać. To taki stan, w którym napinka na treningi przestaje mieć znaczenie. Po prostu godzinami jedziesz z bananem na mordzie, bez końca powtarzając do siebie „to już ostatnia górka dzisiaj”. Fajne, prawda? Ale to nie koniec.
Każdy kolarz wybiera się do Calpe z jakimiś założeniami, inaczej mówiąc szuka czegoś dla siebie. Trening, moc, szybkość, waga itd., wyjazd jest podparty jakimś celem i zazwyczaj się tam ziszcza. Ja też miałem napinki, które z sobą przywiozłem. Ale zupełnie niespodziewanie, oprócz treningów i budowania formy, znalazłem coś, co było mi o wiele bardziej potrzebne. Po kilku dniach tej sielanki, do mojej przepracowanej głowy zaczęło się wdzierać specyficzne, zupełnie nowe uczucie. Zacząłem się resetować. Czysta radość z jazdy rowerem sprawiła, że mój mózg odpoczywał po raz pierwszy od kilku lat. Dziwne uczucie, do którego musiałem się stopniowo przyzwyczaić. Po 10 dniach jazdy doznałem swoistego catharsis, nie tylko kolarskiego. Warto było znaleźć się 3 tysiące kilometrów od domu, żeby oczyścić umysł. Warto spełniać marzenia. Calpe sprawdzone – zdecydowanie można tam jechać. To z pewnością nie był mój ostatni raz.
Fotki z Calpe poniżej, prawie wszystko cyknięte telefonem, za wyjątkiem kilku strzałów z GoPro.
Na skróty:trening z Danielo BikeLabpierwsze 200drugie 200widoczki
Trening z Danielo BikeLab Team
Po pierwszym, samotnym dniu, umówiłem się z Olkiem na wspólne pykanie po okolicy. W ten sposób drugiego dnia, o 9:30 rano znalazłem się pod słynnym Hipocampusem, gdzie usłyszałem jakże znaną, poprzedzającą każdy łódzki trening, dyskusję na tematy wszelkie. Z tą różnicą, że za plecami ekipy była nie Rzgowska czy Strykowska, a Morze Śródziemne. Czad! Co było dalej, widać na fotkach. Wspomnę tylko, że trening był bardzo kulturalny i całe szczęście, bo chłopaki na słabych nie należą!
Coll de Rates.
Coll de Rates 2.0
Pierwsze 200
Jak w tytule. W bonusie podaję przepis na bombę życia: bierzesz dwa dni orania po górach, a trzeciego zabierasz się z wymiataczami na RoadTrip w rozmiarze XXL + 4k przewyższenia. Bomba nadchodzi po zmroku, 3 km. od domu. Dzięki dla Marty za holowanie 🙂
Drugie 200
Klasyczny przykład jazdy „na widoczkach”, i zarazem ostatni dzień w Calpe. 200km w poziomie, 4,8k w pionie, 7:30h w siodle. Epickie widoki zapewnił Dominik (dzięki!), który zorganizował nam prawdziwie godne pożegnanie Hiszpanii.
Widoczki
Całą reszta materiału z różnych wypadów: na górkę IFac, Szymonbike’owe ExploreMore, samotne tripy, coffee brejki itp.
Tekst: Łukasz Pawlak.
Zdjęcia: Łukasz Pawlak., Szymonbike.
fajna relacja, super fotki oby w przyszłym roku udało się pojechać
super relacja 🙂 miło było razem jeździć i mam nadzieje do następnych tripów!