Cyklomaniacy w Karkonoszach, czyli gdybym wiedział to bym się zagiął
7-dniowy karkonoski trip za nami. W nogach dodatkowe 700 km, malownicze podjazdy i szybkie zjazdy, zapadające w pamięć krajobrazy, a w słowniku kolarskim nowe słowotwórstwo. Cel jeden, wyjazd treningowo-integracyjny, żeby jeszcze mocniej zawiązać cyklomaniacze pojęcie drużyny. Ale po kolei…
Naszym miejscem docelowym była Przesieka. Na pewno każdy z nas cieszył się z tej miejscówki, szczególnie po całodziennym treningu, kiedy do naszego noclegu trzeba było wspinać się 13 % odcinkiem.
31 maja.
Już koło 13.00 byliśmy gotowi do pierwszego treningu. Ruszyliśmy w stronę Cieplic. Tu na ryneczku zatrzymaliśmy się by naładować akumulatory żołądkowe. Naszym celem była meta wyścigu Bałtyk Karkonosze, który tego dnia kończył się w Szklarskiej. Z Cieplic ruszyliśmy w stronę Jagniątkowa i tu rozpoczęliśmy nasz pierwszy podjazd. Kwestią czasu było kto pierwszy spróbuje nogę i przetestuje resztę kolegów. Nie ma nawet po co zadawać pytania konkursowego – odpowiedź jest prosta – Marek ruszył przed siebie. Jego tylne koło coraz szybciej ginęło za zakrętami. W połowie podjazdu dojechałem do Łukasza, który wspinał się w zawrotnym tempie. Chwile przysiadłem na koło. Ale i mnie ponosiły emocje. Stanąłem chwile w pedałach, zaciągnąłem, spojrzałem za siebie, a ten z miną Quintany jechał spokojnie za mną nie wykazując objawów zmęczenia. Następnie chwile wypłaszczenia i to Łukasz przejął ster i zaczął nadawać tempo. Ostatnie 1,5 km podjazdu walczyłem o życie, a Łukasz testował moją wytrzymałoś. Już prawie koniec, ale odległość między 500 a 100 m do górskiej premii trwała wieczność. Na kresce czekał już Marek. Chwilę zaczekaliśmy na Marcina. Razem ruszyliśmy w dół przez Piechowice do Szklarskiej. Ostatnim podjazdem tego dnia był Chojnik. Od początkowych metrów podjazdu poszedł ogień Marka i Łukasza. Ja wtaczałem się dzięki Marcinowi, który czekał na mnie, ale nie dlatego że informowałem go o moich problemach żołądkowych, ale dlatego że nie znał drogi – dziękuję.
Wieczorów nie ma co opisywać, Jest podobnie jak na każdym wyjeździe: serwis techniczny, liczenie kalorii przy kolacji, omawianie kolejnego dnia oraz sen, by zregenerować się przed kolejnym dniem.
[youtube id=”kY5LSCahUnc”]
1 czerwca.
Zaproponowałem wyprawę w stronę Czech przez Harrchov w stronę vodni nadrz Sous. Tego dnia sesja fotograficzna na skoczni mamuciej była kulminacją, szczególnie dla tych, co mają lęk wysokości. Następnie ruszyliśmy w stronę Sous. Tu objawy „bomby” zdradzał Marcin, ale to powrót okazał się walką z własnymi słabościami. Wracając prawdopodobnie wyłączył wszystkie funkcje życiowe, pozostawiając tylko rytmiczne kręcenie. Jeżeli ktoś szuka „czystych stanów umysłu” to Marcin to osiągnął. Tego dnia strzeliła pierwsza 100, ale nie ostatnia podczas tego wyjazdu.
2 czerwca.
Przelot do Świeradowa Zdroju. Łamanie kręgosłupów rozpoczęło się już na początku naszej jazdy pod Szklarską. Droga sięgała tu miejscami nachylenia ponad 15%. Na tym odcinku znów Marek pokazał mi plecy, przyspieszanie na mniejszych nachyleniach na nic się zdało i wjechałem ze stratą na premię za Markiem. Wkrótce dojechali Łukasz i Marcin, którzy ewidentnie potraktowali ten podjazd rekreacyjnie. Ruszyliśmy do miejsca docelowego. Powrót okazał się ciężki tym razem dla mnie. Ponownie problemy żołądkowe, ale nie tak silne jak w pierwszym dniu. Łukasz równym tempem dowiózł mnie do zjazdów, gdzie mogłem odetchnąć. Dzień zakończyliśmy z przebiegiem około 80 km.
3 czerwca.
Tego dnia podzielaliśmy się. Łukasz i Marcin ruszyli na Śnieżkę, a ja z Markiem zamulałem dookoła Karpacza. Tego dnia było najzimniej ok. 14 stopni i pochmurno. Dlatego cieszyliśmy się, że nie zdecydowaliśmy się jak nasi koledzy ruszyć w stronę najwyższego szczytu – ubrani na krótko w przewiewnych butach. Dobrze, że Łukasz nie miał szpilek, bo zapewne właśnie w tym obuwiu udałby się po kamienistym szlaku na górę. Podjazd pod Karpacz rozpoczęliśmy po 30 min kręcenia po płaskim. Jeśli ktoś z Was myśli że po 3 dniu Marek okaże litość na podjazdach to się grubo myli. Rozpoczęliśmy wspinaczkę od strony Kowar. Równe tempo, jeszcze bez skoków. Jadę na kole zagięty jak Evans, jest coraz mocniej i znów czuje się testowany. Zdobywam się nawet by wyjść na zmianę. Jak długo to potrwa? Mijamy kolejne metry podjazdu. Znów jadę drugi. Tempo rośnie, zmieniam bieg podnoszę łańcuch i nagle zaczyna przeskakiwać, a ja tracę rytm. Marek poradził sobie ze mną jak Contador ze Schleckiem. Przynamniej nie udawał, że nic nie widział, a cała akcja wprawiła go w dobry humor. Zjazd do Przesieki i tu się rozstajemy. Marek wraca do noclegowni, a ja jeszcze dokręcam podjazd do Karpacza od Sosnówki. O jak bolało kręcąc korbą zaledwie 14 km/h.
4 czerwca.
Wyznaczony etap przez Okraj do Pec pod Snieżkou – Wielka Upa. Jedziemy w trójkę. Pech dopadł Marcina. Stracił koło i po wymianie osprzętu dokręcał sam.
Pierwsze kilometry podjazdu, przed zjazdem na Okraj, upływają na rozmowach, ale miałem świadomość, że jak tylko zjedziemy z drogi 368 to zacznie się ogień. Byłem zdeterminowany – jak ulubieniec Łukasza – Rafał Majka – czyli jestem w formie, przyjechałem tu wygrać, będę walczył itd… .
Podjazd pod Okraj, jestem trzeci w kolejce rowerowej. Marek znów przykręca. Z Łukaszem odjeżdżają ode mnie. Ja ponownie z delikatnością czołgu łapię własny rytm i zaczynam rozkręcać. To był jeden z podjazdów, na którym każdy z nas się zagiął. Przestałem tracić dystans do chłopaków, minimalnie zacząłem się zbliżać. Ile to szczęścia poczułem jak zobaczyłem, że Łukasz puszcza koło Marka. Strata do Łukasza 15 m. Ale nic na siłę, jadę swoje. Miałem tyle chytrych planów w głowie, ale aktualnie żadnego nie pamiętam. Nogi mam rozkręcone, jedzie się płynnie, szybko, zaczynam się zbliżać. Marek 15 m przed Łukaszem. Dopadam Luke Pavlacco. Teraz powinienem głęboko zajrzeć mu w oczy, ale ten ma lustrzanki. Co robić? Rura, ogień, a może razem? No nic, spróbuję. Rozkręcam. Luka siada mi na koło i co gorsza – nie puszcza. Ponownie muszę dokręcić, żeby nie zgubić dystansu do Marka. Mocno cisnę na pedały tak, że odległość do Marka maleje. Wreszcie udaje się, Łukasz okazuje zrozumienie dla mnie i puszcza koło. Uff. Zaczynamy pogoń za Markiem. Ten odwraca się i mimo, że nie widzę jego oczu i nie słyszę, myślę, praktycznie wiem, co chodzi mu po głowie o cholera jest niebezpiecznie blisko, tak nie może być! Marek wstaje, dokręca. Ja nawet nie wiem czy miałem siłę oddychać, ale przecież jest walka, zrywam się z siodła. Był moment, że było blisko gdyby wypłaszczenie było dłuższe o 100 m., dopadłbym upragnionego koła. Ostatecznie dystans między nami się zwiększa. Przyszło mi kontrolować dystans Łukasza. Ostatecznie wjeżdżam z sekundowymi stratami za Markiem, za chwilę dojeżdża Łukasz, który pozbierał się mocno w sobie na ostatnich metrach. Dalsza droga to piękne widoki i gładkie asfalty. Malowniczy krajobraz odsłoniły przed nami czeskie doliny. W drodze powrotnej jeszcze raz postaraliśmy się o wyższy puls. Na odcinku 12 km podjazdu do graniczy rozpocząłem akcję, która miała zakończyć się sukcesem w postaci 1 miejsca na przełęczy Okraj. Nachylenie wahało się od 4 do 6%. Jadę mocno, co jakiś czas patrzę czy koledzy mnie odpuszczą. Konkurs z pytaniem czy odpuszczą? Niepotrzebny. Skoczył Marek, został Łukasz który kokietuje nas, że się nie ściga, że posłucha muzyki. Założył słuchawki na uszy. Co miał na mp4? Podejrzewam, że krzyki kibiców z Mont Ventoux i okrzyki mobilizujące dyrektora sportowego! Dał koncert jazdy. Z powodzeniem dogonił mnie na ostatnim kilometrze, dociągnął nas do Marka, a mi testował trwałość kręgosłupa. Ale to była zabawa! Ponownie grubo ponad 100 km na liczniku.
5 czerwca.
To rozkręcanie nogi, wyszło trochę ponad 50 km.
6 czerwca.
Prawdziwy etap górski i ponad 160 km przebiegu. Przesieka-Karpacz-Kowary-Okraj-Rudnik-Vrchlabi-Benecko-Rokytnice-Harrachov-Jakuszyce-Szklarska-Przesieka. Przewyższenia 2500 m. To był jedna z najlepszych wypraw szosowych. Wszyscy w trykotach Cyklomaniaków czuliśmy się wyjątkowo.
7 czerwca.
To dzień rowerowego relaksu, ale nie dla wszystkich. Marek spojrzał na licznik i miał niedosyt. Wsiadł na rower kręcąc ponownie ponad 100 km. I może skupmy się na nim, bo u pozostałej trójki nudy – desery lodowe – obiady – ale jak smakował w upale miodowy Ciechan, to aż trudno opisać.
Ale to Marek miał prawdziwe emocje. Po tych dniach mamy nowego bohatera – Marek KOM Bogusiak. Dzień w dzień słyszałem ekscytacje zza ekranu laptopa, kiedy to Marek i Łukasz liczyli swoje KOMy, a także powtarzane hasła „Gdybym wiedział, że do Josefa Černýego, straciłem na Okraj 4 minuty to bym się zagiął”. Mnie bolało to podwójnie. Euforia KOMów na Okraj, Orlinek, Szklarską działa na mnie deprymująco. Mnie na Endomondo każdego dnia przeganiali emeryci i amatorzy. Drugi raz nie przystąpię do rywalizacji w kategorii wentyle na kołach i stopki – byłem bez szans. Kiedy koledzy dzień po dniu motywowani wynikami jechali coraz lepiej, ja wirtualnie korespondowałem z panem Zdzisiem, który wyprzedził mnie w ciągu 7 dni o 341 km.
Ale prawdziwe wyniki przyszły na koniec. Marek bardzo emocjonalnie zaangażowany na kolejnych podjazdach przeżył przygodę życia. Jazda pod Karpacz przyniosła mu miłe wspomnienia, szczególnie w momencie kiedy rozpoczął rywalizację na podjeździe z kimś łudząco podobnym do Michała Gołasia. Zgadzało się wszystko, rower, strój, a nawet broda. Marek nie dał mu szans, dokładając mu kilka sekund. Tak przekonująco nam przedstawił szczegóły, że uwierzyliśmy, że Gołaś jest do urwania. Podpisanie kontraktu kogoś z cyklomaniaków i start wśród pro to byłby sukces! Wierzyłem, że właśnie tak zakończy się przygoda Marka z Gołasiem do momentu, w którym nie przeczytałem, że Michał jednak zdecydował się pojechać czasówke w Criterium du Dauphine. Nie mógł być to też Huzar, który został już na początku podjazdu… .
Trochę statystyk pogodowych
- 7 dni jazdy
- 7 dni bez deszczu
- 5 dni z temperaturą powyżej 16 stopni
- 2 dni z temperaturą powyżej 28 stopni
Dziękuję i pozdrawiam:
Łukasza Pawlaka, Marka Bogusiaka, Marcina Kowalowa.
Rafał Pakuła
Foto: każdy z uczestników, wszystkie fotki wykonane telefonami.
13% po 160 km na 39-23. ..Naprawdę czułem się wyjątkowo;)
bez jaj – dziwna dieta sportowców 🙂 Zamiast wege, promowanie spulchniaczy nie jest dobrym objawem świadomości zdrowia 😉