Gatta Prestige Race 2015 (relacja + video update)

[youtube id=”nGTcsLWM_B8″]
Wyścig naprawdę profesjonalnie zorganizowany. Zabezpieczenie trasy i wyścigu wzorowe (na początku wyścigu pan na motocyklu przyblokował zabłąkany samochód, a gwizdkiem i jaskrawą chorągiewką ostrzegł grupę o niebezpieczeństwie – poczułem się w tym momencie jak uczestnik co najmniej TdF). Trasa szybka, z licznymi zakrętami, które skutecznie naciągały całkiem pokaźny peleton (formuła Gran Fondo), oraz sekwencją „hopek”gdzie działy się najważniejsze dla przebiegu całego wyścigu akcje.


Początek wyścigu całkiem mocny, niestety szybko okazało się, że zawsze trzeba przed startem sumiennie przestudiować zarówno profil jak i mapę wyścigu. Nieznajomość trasy mogła mi się odbić czkawką już na samym początku. Po szybkim zjeździe w miejscowości Pstrokonie ustawiłem się na czele grupy, idealnie przejechałem ostry zakręt z myślą naciągnięcia grupy i być może zainicjowania jakiegoś odjazdu. Niestety szybo okazało się, że plany jedno, a rzeczywistość swoje. Po moim „ataku” poprawił Dominik Omiotek, a wraz z nim inni zawodnicy. Poczułem wtedy, że chyba przeszarżowałem i czas najwyższy schować się w bezpiecznym miejscu i przeczekać chwilowy kryzys. Jak pomyślałem tak zrobiłem. W dalszej części rywalizacji wykalkulowałem sobie, że nie ma się co szarpać, trasa praktycznie płaska, przez co bardzo szybka. Wystarczy tylko dobrze się schować i czekać na dalszy rozwój wydarzeń. Jak pomyślałem tak zrobiłem, kolejne kilometry jechałem spokojnie schowany w grupie, skutecznie unikając podmuchów wiatru. Na drugim okrążeniu nauczyłem się kolejnej cennej prawdy nt. trasy wyścigu. Na wspominanej już sekwencji „hopków” staraj się być w czubie. Ten odcinek nadawał się idealnie do naciągania grupy i oddzielania mężczyzn od chłopców. Właśnie na tym okrążeniu nastąpił pierwszy wyraźny przesiew. Ja niestety zacząłem sekwencję podjazdów z dalszej pozycji, przez co musiałem solidnie się napracować, żeby na powrót znaleźć się w czołowej grupie.

Kolejne kilometry upłynęły mi spokojnie, nie licząc tylko upadku jednego z zawodników – tuż obok mnie. Na szczęście ów pechowiec nie położył innych zawodników. Wszyscy zdawali się wiedzieć, że decydujące starcie nastąpi na ostatnim przejeździe sekwencji „hopków”. Tak też oczywiście się stało. Tempo momentalnie wzrosło, grupa zaczęła pękać w szwach. Ja byłem w tym momencie gdzieś w środku stawki. Na szczęście kątem oka zauważyłem napędzającego się Łukasza Staszko z Maxxbike Team. Momentalnie złapałem mu koło i takim to sposobem zacząłem mijać kolejnych współtowarzyszy niedoli. Po przejechaniu całej sekwencji „hopków” okazało się, że od peletonu oderwała się kilkunastoosobowa grupa faworytów do końcowego zwycięstwa. Korzystając z „pomocy” odpadających zawodników – niczym po „stacjach przekaźnikowych” – jakimś sposobem przedostałem się do uciekającej czołówki. W tym momencie szybki przegląd sytuacji. Oglądam się, a za mną tylko Łukasz Staszko. Myślę sobie jest dobrze. Zawsze lepiej finiszować z mniejszej grupki. Kolejne spojrzenie – okazuje się, że w czołowej grupce jedzie m.in. Dominik Omiotek, Olek Leduchowski, Tomek Gawroński, Łukasz Pawlak, Marcin Rosłaniec i jeszcze inne mocno wyglądające persony. Wtedy przeszła mi przez głowę myśl – nie jest źle, nawet więcej – jest dobrze. Ostatnie kilometry jechaliśmy już na podwójnym, starając się utrzymać nieznaczną przewagę nad resztkami peletonu. Niestety okazało się to niewystarczające, w peletonie zostało kilkunastu mocnych zawodników, którzy współpracując uczciwie dojechali do nas dosłownie na ostatnich kilometrach. W tym momencie już przestałem się oglądać. Postanowiłem za wszelką cenę utrzymać wysokie miejsce w grupie, szykując się do finiszu z dużej grupy. Na kilkanaście metrów przed ostatnim zakrętem (od którego było już raptem 250 metrów do kreski) ujrzałem żywo dopingujące mnie oblicze Witka Krajewskiego, który musiał przedwcześnie zakończyć zawody z powodu usterki technicznej. Tak mnie to zdopingowało, że postawiłem wszystko na jedną kartę – mocne wejście w zakręt i długi finisz ile sił w nogach. Z nieodzownym okrzykiem na ustach wpadłem pierwszy na linię mety, nie do końca wierząc w to co się przed chwilą stało. WYGRAŁEM !!! Przełamałem złą passę „wiecznie drugiego”.

P.S. Już po opadnięciu wszystkich emocji, spodobały mi się bardzo słowa Olka Leduchowskiego o moim „bandyckim” wejściu w ostatni zakręt. Usłyszeć takie słowa pochwały od kogoś kto zaznał już trochę profesjonalnego ścigania – bezcenne 🙂

[youtube id=”E04mKV3p3bU”]

Tekst: Marek Bogusiak

Video: Łukasz Pawlak