W STRONĘ SŁOŃCA
Ostatnie dni to prawdziwa pogodowa rozkosz. Słońce i błękit nieba jednoznacznie nakazuje pozostawić sprzęt zimowy – wyposażony w odważniki zwane potocznie błotnikami – w domu. Ciuchy stały się mniej uciążliwe, a ze stóp można zrzucić ochraniacze typu bambaryła. Do tego suche drogi, bez błota pośniegowego oraz okular przeciwsłoneczny na nosie. Prawdziwy kolarski raj. Tak dobrze, o tej porze roku, nie mieliśmy bardzo dawno..
W tych, jakże sprzyjających warunkach, Maniacy ze Rzgowskiej, drugi raz w tym roku ruszyli na letnią rundę prowadzącą przez Górki Małe i Wolę Kamocką. Marcowa premiera rundy okazała się błotnym fiaskiem i nie ma co o niej wspominać. Choć z drugiej strony, w końcowej części będę zmuszony do niej powrócić, a to za sprawą Sylwka vel Baltony. Za to ostatnia niedzielna Rzgowska, to już pełnoprawna premiera.
Na początku tempo było spokojne i miarowe, bez żadnych ekscesów. W tym charakterze wjechaliśmy nawet Arenberg, co jest rzadkością. Trochę oszołomiony takim stanem rzeczy, wysunąłem się do przodu, werbalnie zagrzewając do walki i na spółkę z Olsonem podkręciłem tempo. Długo nie trzeba było czekać na reakcję; Górki Małe, Górki Duże, Żwirownia zostały przejechane błyskawicznie. W okolicach Szubienicy pojawiły się pierwsze ucieczki, przeskoki, szarpnięcia. Za boiskami sytuacja chwilowo się uspokoiła. Po skręcie w prawo na Wolę Kamocką zapachniało rantem. Wiało do prawej aż miło. Jednak z dużej chmury mały deszcz – uniknęliśmy „rzeźni”. Po kolejnym skręcie w prawo, poczuliśmy wiatr w plecy. Do Wadlewa znów było bardzo szybko. Dość powiedzieć, iż średnia wyniosła 45 km/h. W kierunku na Dłutów poszedł umiarkowany gaz. Z jednej strony nie było ekstremalnych wychyleń, z drugiej strony tak jakoś przypadkiem, bez większego problemu padła średnia 42,7 km/h (Wadlew do tablicy finiszowej w Bychlewie). Na pierwszym finiszu doszło do pojedynku Leduchów. Po zażartej i zaciętej walce, stara szkoła (Leduchator) „przewzieła” młodą (Olson). Dalej odbicie na Bugaj i spokojna jazda. Choć nie! Chwila nieuwagi, zrobiła się przerwa i trzeba było gonić. W lesie grzecznie i spokojnie – wszyscy czekają na Wiadukty. Nikt nie chce prowadzić, trochę „czarowania” i fałszywych zmian. Tempo wraca do równowagi w Prawdzie, a to za sprawą Jędrzeja. Delikatna nerwowość przed zakrętem w lewo i wyskakujemy na finałową prostą. Naszym oczom ukazał się asfaltowy „garb” – drugi z wiaduktów. Najwyraźniej ten widok pobudził Olsona, który szaleńczym skokiem postanowił go „wciągnąć” za jednym zamachem. Na kole przyczaił się Omiot. Z tyłu robi się „firana”. Jeszcze tylko będący na trzeciej pozycji Jędrzej trzyma z nimi kontakt. Ja po krótkiej, acz jak się później okazało, odbierającej siły rozmowie z Winerem, wyszamotałem się rzucając się w pogoń. Jędrzej przeszedł do kontrataku mijając z prędkością TGV Olsona i Omiotka. Znajdując się powoli w stanie agonalnym, łapię się na koło Jędrzeja, który zaczyna prezentować swoje specialite de la maison. Nogi zaczęły pracować niczym tłoki V12. Obracają „obrót” w przerażającym tempie. Czuję jakby ktoś wlał mi rozgrzany, ciekły metal w mięśnie. Jednocześnie odnotowuję wyjątkowej maści anomalię – tablica finiszowa zamiast się przybliżać, oddala się. Tak, Jędrzej zagotował mnie dokumentnie. Zdążyłem wycharczeć „Jedź Jędrzej”. Odwrócił się za kila metrów, z sympatycznym uśmiechem na twarzy, będąc bardzo zdziwionym, że nikt go nie wyprzedza. Nie miał za bardzo kto. Aż tu nagle niczym deus ex machina pojawia się Sylwek vel Batona. Wystrzelony niczym z procy mija lecący liść, czyli mnie, a także Jędrzeja, słuchającego Elvisa. W ten sposób wygrał drugi raz z rzędu, i tu powrót do błotnej rundy z 2 marca, dokładnie w ten sam sposób, co tydzień temu. Wielkie uznanie za styl!
Później wizyta u Pani Kleopatry (nareszcie miała otwarte) i złupienie jej za karę składu wina.