cyklomaniacy

Jak rodziło się CykloManiactwo, czyli historia nazwy pewnej (cz.1)

Rozdział I – Maniactwo, czyli zaczęło się od końca.

Lata 90te poprzedniego wieku. Konkretniej, pierwsza połowa lat 90tych. Czyli, jeśli mnie pamięć nie myli 1992, może ‘93 rok. Tradycyjny niedzielny trening (nie cierpię słowa „ustawka”), od kilku już lat przeniósł się, a w zasadzie to miejsce zbiórki, przeniosło się z KS Włókniarz na róg ulicy Rzgowskiej i Korzeniowskiego. Stąd wzięło się określenie „Rzgowska”, choć de facto dzisiaj zbiórka znajduje się około 150m dalej, bo u zbiegu ulic Śląskiej i Bankowej. Nomen omen, ta pierwsza na Śląsk nie prowadzi, a przy tej drugiej nigdy żadnego banku nie było, choć w dzisiejszych czasach, przy wszechobecnych placówkach bankowych, wydawać się to może niewiarygodne. Zmieniały się więc miejsca, zmieniało i zmienia się otoczenie, ale dwie rzeczy pozostały bez zmian: dzień i godzina (każda niedziela godz. 10.00 i wyjazd o 10.15) oraz wielka kolarska pasja łącząca przyjeżdżających tam zawodników.

W tamtych czasach osoby, które regularnie (bardziej lub mniej) pojawiały się na Rzgowskiej to: Włodek Łoś, Mirek Ziółkowski, ś.p. Jurek „Jerzol” Linde, ś.p. Józek Staroń, Jurek „Gaduła” Pietrzak, ś.p. Janusz Krakowski, Hubert Rebzda, Czesiu Pacholec, Rysiek Kasiński, Zbyszek „Taksówkarz” Polowy, Janek Ścibiorek, Paweł „Daniel” Danielewicz, ś.p. Andrzej „Student” Kałużka, Wiesiek „Bidon” Stańczak, Michał Dolata, Zbyszek „Gazownik”, Marek Piasecki, Krzysiek Sujka, Artur Bartoszewicz, ś.p. Edek Diesner, Sylwek Jańczak, Rafał Kowalski, Czesiu Kowalski, Wojtek Kowalski, ś.p. Sławek Rubin, Darek Burchardt, Andrzej „Kryształ” Krysztofiak, Krzysiu “Tygrys” Jóźwiakowski, Stasiu Nowacki, Andrzej Szefer. Tyle przynajmniej pozostało w mojej pamięci. Ja także przyjeżdżałem tam, o ile tylko nie jechałem gdzieś w Polskę na wyścig raczkującego wtedy „Cyklosportu” tj. wyścigu dla oldboyów i tzw. kolarzy niestowarzyszonych. Dziś zdaje się obowiązują nazwy Masters i Amatorzy. W sumie chyba fajniejsze.

Idea i pasja była ta sama. Przyjechać, zawalczyć (z samym sobą lub innymi) i starać się wygrać finisz przy tablicy Pabianice. Ale jak możliwie syntetycznie nazwać ten cały ruch, ludzi i to co robią. Tutaj przydała się kreatywność Wojtka „Kowala” Kowalskiego, który za swoistym wdziękiem nazwał to MANIACTWEM, a nas (i siebie) MANIAKAMI. Od tej pory jeździło się „na Maniaków” lub „na Maniakowo”. Trzeba też oddać prawdzie, że nie wszystkim wtedy (jak i dziś) ta nazwa przypadła do gustu. Niektórzy uważali, że ma ona w sobie coś obraźliwego, wręcz uwłaczającego, no i nie uważali (i nie uważają) się za maniaków. Co ciekawe, Jerzol Linde – największy maniak kolarski jakiego w życiu znałem (no może tylko Kaziu Myszkowski mu dorównuje), nigdy tego określenia nie użył i mocno się na nie krzywił. Tak czy inaczej, określenie „wykute” przez Kowala się przyjęło i do dziś jest często używane, choć już nie do określenia niedzielnego treningu, bo ten stał się … Rzgowską