St. Johann in Tirol – jakie piękne chwile !
Minął tydzień od powrotu z St. Johann In Tirol. Wystarczająco długo, aby banalna codzienność sprowadziła człowieka na ziemię. A przecież jeszcze w poprzedni weekend było tak pięknie!
Zanim o euforii, która ogarnęła kultową Stodółkę, winny jestem słów kilka na temat samej miejscowości, imprezy oraz miejsca naszej bazy. Zatem po kolei. St. Johann in Tirol to miejscowość w austriackich Alpach, położona nieopodal (15 km) kurortu narciarskiego Kitzbuhel. Jak każde Tyrolskie miasteczko, jest małe, ciche, spokojne i urokliwe. Leży całkiem wysoko, bo na blisko 700 metrach, otoczone dwoma szczytami; Wilder Kaiser oraz Kitzbuheler Horn. Oba mają wiele wspólnego z kolarstwem. Na pierwszym rozgrywany jest co roku krótki wyścig pod górę. Finisz zapewnia niezapomniane wrażenia, z rozmaitą maścią przejawów wyjechania, od wymiotów po torsje. Mocna rzecz nie tylko dla postronnych obserwatorów, ale nawet dla zaprawionych w bojach Maniakach. Drugi szczyt, to obowiązkowy punkt wyścigu dla profi Tour of Austria. Dość powiedzieć, że podjazd zaliczany jest do jednego z najtrudniejszych w Europie. Mierzy „zaledwie” 8 kilometrów, lecz jego średnie nachylenie to 12,5%! Najgorsze są ostatnie dwa kilometry, gdzie mieszczą się ścianki po 19% i 22 %. Dodam również, że na „Szpicę”, bo tak nazywamy Kitzbuheler Horn, można również wbiec. Dla śmiałków są nawet organizowane zawody.
To co może bardziej interesować to wyścigi, dla których zaczęliśmy tam jeździć. Otóż impreza składa się z Pucharu Świata oraz Mistrzostw Świata. Obie rozgrywane na tej samej trasie. To co je odróżnia to, że w pierwszej z nich można migrować wiekowo, w drugiej nie. Na rundzie znajdują się dwa podjazdy „Stopniówka” (2 kilometry ze średnim nachyleniem 4%) z 5 – jakżeby inaczej – stopniami, oraz krótszy, ale bardziej wchodzący w „nogi” , bo bez popuszczenia „Kościółek” (1,5kilometra i 4% nachylenia). Na deser jeszcze „Agrafka”, mała poprawka rzędu 700 metrów z blisko 4% nachylenia. Dalej już prosto do mety. Niby płasko, ale ku zaskoczeniu widzimy jak rzeka płynie w drugą stroną, a więc jednak musi być pod górkę. Tyle o rundzie. Sama impreza ma piękną, długoletnią historię (tego roku rozegrana została 46 edycja), przez co dla wielu z nas stała się kulminacyjnym punktem sezonu. Jest tu wszystko co być powinno; świetna runda, wspaniała atmosfera, niezliczona ilość maniaków, profesjonalne zabezpieczenie, dekoracja ze wszystkimi należnymi honorami (medale, koszulki, puchary, hymn dla zwycięzcy, flagi na maszcie pierwszej trójki). Do tego nagradzana pierwsza dwudziestka, co powoduje zwiększenie rywalizacji, która bez tego była i jest na najwyższym poziomie.
Pozostaje dodać, iż tylko tu można spotkać wyjątkowe kolarskie indywidua, przedstawicieli egzotycznych krajów, wyjątkowe „patenty” kolarskie, rowery (pierwszy raz widziałem takie nazwy) oraz stroje (prawdziwy festiwal kolorów).
W wyniku rozgrywek przy „zielonym stoliku” – po 44 edycjach – odebrano organizatorom prawo do rozgrywania Mistrzostw Świata organizacji UCI. Co to spowodowało? Przede wszystkim niepotrzebne zamieszanie, na którym tracą wszyscy. Nie chcąc wdawać się w zbyt długie dywagacje (nie temu poświęcam niniejszy tekst) pozostaje stwierdzić, że zwycięzca w St. Johann in Tirol zostaje nagrodzony tytułem Mistrza Świata Mastersów.
Naszą bazą od ponad 12 lat jest „Stodółka”. Nazwę swą zawdzięcza integralnej części gospodarstwa, stodole. Jak na każde pomieszczenie tego typu przystało, bytują tam; krowy, konie, kury i uroczy osiołek Pauline (w tym toku brzemienna), który codziennie rano zapewnia przedwczesną pobudkę na śniadanie. Zwierz ten – uroczy ponad wszelką miarę – stał się, w sposób dla nas niezauważalny, istotą nam bliską, którą zadziwiająco często i regularnie odwiedzamy, o którą dbamy, dokarmiamy i rozpieszczamy (najczęściej uprzednio kupionymi w tym celu kostkami cukru). Troszczymy się jak o dobrego znajomego. Każdy kto był w Stodólce powinien doskonale pamiętać, jak Sławek codziennie rano, przed śniadaniem, chodził do osiłka, karmiąc go wspomnianym cukrem. Witek, który od lat nie jeździ do Austrii, co roku prosi, aby pozdrowić od niego Pauline. Mój syn Feliks pamięta o oślicy (bo przecież to dziewczyna) cały rok, rozpamiętując jej miłe futro, a przede wszystkim usposobienie. To konkretne stworzenie ma w sobie to „coś”, jakiś niewytłumaczalny magnetyzm, który jest sprawcą twoich kolejnych wizyt. Nie ma „Stodółki” bez Pauline. Mówisz „osiłek”, myślisz Stodółka i vice versa. Te dwa słowa to synonim.
Druga ważna sprawa, to widok. Jedząc śniadanie, obiad, bądź wychodząc z domu widzimy, wspomniany uprzednio Kitzbuheler Horn. Piękna, majestatyczna „Szpica” hipnotyzuje swym wyglądem. Zachęca do jej zdobycia, zmierzenia się z nią. Intryguje, korci, niepokoi każdego dnia. Nie można mówić o St. Johann, bez górującym nad nim Kitzbuheler Horn.
Trzeci niezbędny element, to gospodarze z którymi, co nie jest żadnym nadużyciem, zżyliśmy się na przestrzeni lat ponadprzeciętnie. Kibicują nam, przychodzą, a w zasadzie przyjeżdżają na rowerach, na nasze dekoracje (trzeba się jednak pofatygować około 3 kilometry o godzinie 20-tej), ich dzieci bawią się z naszymi.
Czasami trochę „nabałaganimy”, co Gospodyni (umyślnie używam dużej litery) znosi z anielską cierpliwością, żeby nie powiedzieć „matczyną” wyrozumiałością. Jest w tym wszystkim autentyczność, serdeczność i bezinteresowność. Te elementy wraz z upływem czasu oraz ozdobnikami takimi jak skrzypiące schody, stworzyły – nie przesadzam w żaden sposób – atmosferę domową do której chce się wracać co roku.
Przekroczyłem próg Stodółki po dwóch latach. Wszystko „po staremu”; osiołek Pauline upominający się o słodkości, Szpica wciąż na swoim miejscu, wciąż hipnotyzująca, zachęcająca do podjęcia wyzwania, Gospodyni jak zawsze naturalnie życzliwa i serdeczna. Jednak czegoś brakuje do osiągnięcia równowagi, małego detalu. To obowiązkowy, wspólny przegląd rowerów, czyszczenie, rozkręcanie i skręcanie przeróżnych elementów.
Powiedzieć, że w tym roku nie dopisała pogoda, to rażące niedopowiedzenie. To była najgorsza aura od wielu, wielu lat. Śmiem stwierdzić, że najgorsza w historii naszych pobytów. I to tyle z minusów. Reszta była wyśmienita i mówię to bez żadnej wątpliwości, ani kurtuazji. Na śniadaniach gwar, ustalanie kto startuje, a kto jednak rejteruje z powodu nieustannie padającego deszczu, a w zasadzie – chcąc być precyzyjnym – nieprzerwanej ulewy.
Później jazda do biura, odebranie numer startowego, przeglądanie enty raz stoisk z ciuchami. Powrót do Stodółki, pieczołowite przygotowania, ostatnie sprawdzenie sprzętu, ustalenie kto i kiedy ma podać bidon. Start, oczekiwanie przez kolegów na Stopniówce, a później na mecie. Finisz, zmęczenie, zadowolenie, gratulacje, ciepły prysznic. Dalej domowy tłok w kuchni, kipiące garnki, kuszący zapach smażonych smakołyków, wino bądź lokalne pyszne piwo Huber. Rozmowy, rozmowy, rozmowy, a w tle Vuelta Espagna. Wieczór, szybkie przygotowania i „wymarsz” na dekorację. Przeważnie radość, rzadko kiedy rozczarowanie. Kilka zdjęć, wizyta w pobliskim barze, powrót do domu. Przy akompaniamencie dyskusji powoli zapada się w objęcia Morfeusza. Pięknie jest w St. Johann. Pięknie jest w Stodółce. Pięknie jest być tutaj.
Sportowy aspekt, bez cienia niepotrzebnej skromności, z miejsca stał się legendarnym, choć początek by niemrawy. Wyniki z Pucharu Świata dalekie od oczekiwań. Co tu dużo wspominać – dostaliśmy po nosie i tyle. Liczyliśmy, że odegramy się na Mistrzostwach Świata. Sygnał do ataku, jako pierwszy, dał Ksawery Leszczyński, od lat specjalizujący się w jeździe na czas. Pan Ksawery wtopił się w „stodółkowe” towarzystwo kilka lat temu. Jak co roku, wspieraliśmy go we wszelki możliwy sposób. W tym roku przyjechał wraz z synem Robertem, z którym toczyliśmy przesympatyczne rozmowy. W ogóle Pan Ksawery to postać wyjątkowo jowialna, emanująca ciepłem. Nie sposób go nie polubić. Pojechał znakomicie zdobywając V-ce Mistrzostwo Świata na Czas! Dla Ksawerego mamy olbrzymi szacunek i uznanie. Wiek wiekiem, ale osiągane wyniki, a przede wszystkim czasy, muszą budzić podziw. W piątek startował Jurek. Jak się to skończyło, doskonale wiecie. Walczył na finiszu do samego końca odpierając kontratak Białorusina. Na mecie eksplozja radości ! Słowa nic nie znaczą przy euforii jaka zapanowała.
Tego samego dnia, moim zdaniem, wielkiego wyczynu dokonał Krzysiu Franiak, który pomimo nadmiernego spożycia gęsiny dwa dni wcześniej, potrafił walczyć, załapać się do ucieczki i finiszować na 7 miejscu. Brawo Krzysiek, pokazałeś hart ducha oraz serce do walki, chapeau bas!
Następnego dnia, po świętowaniu sukcesu Jurka, do medalowej puli krążki i to złote dorzucili; Darek Leduchowski oraz Paweł Rychlicki! Dwa Mazurki Dąbrowskiego jednego wieczoru, to rzadkość, nad rzadkościami.
Ja otarłem się o podium zajmując 4 miejsce. Mimo tego, jak to się potocznie powiada, „najgorszego miejsca dla zawodnika” byłem szczęśliwy.
Te dwa następujące po sobie wieczory to mieszanka radości, satysfakcji, dumy ze zwieńczenia ciężkiej pracy, a także łzy szczęścia i chwile wzruszenia (chłopaki jednak czasami płaczą). Słysząc nasz hymn, widząc naszych kolegów na pierwszym miejscu, dzień po dniu, dekoracja po dekoracji, czuło się nierealnie. Z niewytłumaczalnym niedowierzaniem patrzyło się na ekran – czy to dzieje się naprawdę?
Jakby śniło się ciepły, dobry, miły sen. Panowie zapewniliście wyjątkowe chwile, zapadające na zawsze w pamięci. Z całego serca dziękujemy Wam za to!
Bardzo fajne podsumowanie tegorocznego wyjazdu. Dobra robota Sebek
Super Seba!!!! eh szkoda,że się nie zgadalim. Toż to ja całą moją rodzinką, przez tę wioskę zmierzałem do Zell am See – tuż przed Twym startem- na zawody 70,3 IronMan:)). Tak się właśnie zastanawiałem, co to za impreza, że banery Power Bara stawiają , hi hi hi.. Pogoda nam (paradoksalnie) obu dopiekła:)))… No takich sukcesów jak Ty to nie dałem rady.. Wielkie Graty!!!!