Pół godziny w piekle
Co roku, 11 listopada zapalam znicz (przeważnie na ulicy Wschodniej 19, tam gdzie niegdyś drukował nielegalnego „Robotnika” Józef Piłsudski), upamiętniający symboliczną datę odzyskania niepodległości. Tego szczególnego dnia – w lesie Łagiewnickim – od wielu lat odbywa się „Wyścig Niepodległości”. Słyszałem o tym wydarzeniu wiele dobrego, choć nigdy nie byłem choćby kibicem. Poniekąd wynika to z mojego sporadycznego jeżdżenia na mtb, które przypada głównie na okres głębokiej zimy (ostatni raz na mtb startowałem ponad 4 lata temu), a poniekąd z terminu. Jest już mocno po sezonie szosowym, niemalże środek „roztrenowania” i rozleniwienia. Mimo to, w tym roku, dałem się skusić dobrym słowem, relacjami z poprzednich edycji, jak również chęcią „sprawdzenia się”, niekłamaną ciekawością „jak mi pójdzie”. Mawiają, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. I mają rację! To było „piekielne” pół godziny, gdzie ogień wypalał płuca.
Szok już na starcie. 68 osób i nurtujące pytanie – skąd się oni wszyscy wzięli?! Za moment start, pełen gaz, walką o pozycję, aby jak najlepiej umiejscowić się przed „Skocznią”. Pierwszy raz wjeżdżam na hopkę i ogarnia mnie zaskoczenie. Jest ciasno, tunel wrzawy, okrzyków i zagrzewania do walki. Niesamowite – poczułem się jak na jednym z belgijskich klasyków. Jestem na szczycie tego cholerstwa zwanego „Skocznią”, z małą stratą do czołówki. Zaczyna robić się wąsko, mija mnie Mariusz Marszałek zwany „Marshall’em”. Wiem, że musze go pilnować. Niestety „wata” w nogach, skutecznie uniemożliwia zaczepienie się na jego koło. Walczę jeszcze rundę żeby dojść. Nic z tego. W gardle metaliczny posmak. Znak, że płuca w zimnie mówią „dość”. Staram się dojść do siebie, choć czuję się niczym bokser po nokdaunie. Dopada mnie kilku zawodników. Staram się wyregulować oddech, dojść do równowagi. Na trzecim okrążeniu zaczynamy pierwsze duble. I zaczynają się moje kłopoty. Szamotam się na lewo i prawo. Staram się wyminąć jadących przede mną. Wąsko, nie ma jak. Widzę jak moja grupka zaczyna odjeżdżać. Lekko spanikowany wyskakuję na drogę, gdzie jest szerzej (to ta z wałami poprzecznymi). Zaczynam gonić. Uff, udało się złapać kontakt. Co, znów „Skocznia”?! Ta sztywnica z rundy na rundę pojawia się coraz szybciej. I wciąż ten sam dylemat – wjeżdżać prosto, czy w stylu „Szały” zakosem po prawej. Na szczęście doping nie słabnie. Koledzy wzorem prawdziwych kolarskich kibiców starają się pchać, co sił w rękach. Inna sprawa, że w tej partii ciała kolarze nie posiadają zbyt wiele „pary”, a szkoda. Kolejne okrążenia – czuję się lepiej. Zaadoptowałem się z wysiłkiem, rowerem oraz trasą. Minął pierwszy szok. Słyszę, że jesteśmy na 7-8 pozycji. Powoli szykuję się na końcówkę. Zbliża się ostatnia „Skocznia”. Przeciągam redukcję, bo chcę jak najszybciej wjechać w zakręt. Wychodzę na prostą zrzucam – coś chrobocze. Majdruję manetką, chcę wyregulować przełożenie. Nic z tego, łańcuch zawija się na tarczy. Dopiero pomoc kolegów wraz ze skuwaczem do łańcucha wyswobadza mnie z zakleszczenia. Ku mojemu zaskoczeniu widzę „Ziółka”, który kręci jeszcze jedną, nadprogramową rundę. Ludzie, on miał dziś „dzień konia”! Był poza zasięgiem. Natomiast ja sam nieco rozczarowany swoim występem wracam na parking. W debiucie nie udało się ukończyć wyścigu. Pozostał niedosyt.
Za rok znów chciałbym wystartować. Dlaczego? Jest tu wszystko, czego potrzebuje kolarski Maniak. Wyśmienita atmosfera, niezapomniany zgiełk kibicowania na „Skoczni”, bardzo wysoki poziom sportowy, dobra organizacja. Czego chcieć więcej? Może tylko dłuższej rundy, ale organizatorzy, którzy spisali się świetnie, zapewne bardzo dobrze o takiej potrzebie wiedzą.
Na koniec refleksja. Mamy w Łodzi wyśmienitą grupę kolarzy. Nie ma znaczenia, czy to mtb, czy szosa. I tu i tu jeżdżą na najwyższym poziomie. Nie ma żartów. Wyniku nie zrobi się „za darmo”. Cieszmy się z tego, co mamy, bo naprawdę są ku temu powody. Łódź była silnym ośrodkiem kolarskim, a po ostatnim poniedziałku na własnej skórze przekonałem się, że wciąż jest to aktualne zarówno, gdy tyczy się to szosy, jak i mtb.
Sebastian Rubin.
Przewodniczący Komisji Masters i Cyklosportu PZKol.
Komentarz później, teraz video z podjazdu na skocznie
http://www.youtube.com/watch?v=3zJI459XOkg
Świetnie, że wystartowałeś, bo powstał ten tekst 🙂 Mam nadzieję, że inni szosowi mocarze pójdą za Twoim przykładem i zobaczymy się na 20. edycji Wyścigu Niepodległości.
Rapha?:)
Dokładnie! 🙂
Dopiero teraz przeczytałem Twój tekst, o którym słyszałem tylko dobre opinie. Rzeczywiście lekką ręką oddałeś klimat tego wydarzenia. Dobrze, że jest nas w Łodzi tylu, którym dobro i przyszłość kolarstwa leży bardzo na sercu. Nasze miasto „kipiało” kiedyś kolarstwem przez duże „K”. Nie sposób wymienić w jednym zdaniu kolarzy i ich sukcesy w kraju i zagranicą. Szkoda, że nie ma juz kultowych klubów ( szczególnie mam tu na myśli min. Włókniarz-Łódź). No, ale wśród nas są ludzie, którzy są częścią tej historii. Jest aktywny wciąż Krzysiek Sujka, „Ceniek” Kowalski, Janek czy raczej pan Jan Kudra. I nie sposób wymienić naszych kolegów, którzy w masterskich potyczkach pokazują we wszystkich kategoriach, jakie miasto jest stolicą kolarstwa.